Na co umierają projekty?
Tyle wspaniałych projektów rozstało się z naszą rzeczywistością w czasie mojego użytkownika Linuksa na desktopie… I nie piszę tego tylko ze względu na nutkę nostalgii, która może się każdemu przytrafić w listopadowe wieczory pod znakiem zadumy nad sensem egzystencji. Używamy programu i nagle szast prast – 5 lat minęło i nie da się go już używać. Powody doprowadzające program do stanu bezużyteczności są różne – zniknięcie z repozytoriów w nowej wersji systemu, zniknięcie z sieci źródeł, niekompatybilność z nowymi komponentami systemu, niepoprawione błędy, niedokończone opcje, niedopisane funkcjonalności. Można by powiedzieć, typowe przypadki, które mogą się przytrafić każdemu programowi. W którymś momencie twórca zarzuca projekt – znudził się nim, dotarł do kresu swoich możliwości, znalazł ciekawsze zajęcia, dostał absorbującą pracę, woli z dziećmi chodzić do parku, musi ciężej pracować na utrzymanie swoje i rodziny. Niepotrzebne skreślić.
Niniejszego tekstu nie należy oczywiście łączyć w bezpośredni sposób z obchodami i charakterem 1 listopada. To zupełnie inny wymiar przemyśleń i priorytetów. Niemniej, zanim po raz kolejny zaczniemy wyliczać osoby które dołożyły swoją cegiełkę do rozwoju Linuksa i opensource i już kolejnej nie dołożą, zastanówmy się, czy zawsze tylko kategoryczny kres istnienia jest przeszkodą w realizacji wzniosłych celów.
Aby radośnie rozpocząć smętne narzekanie rozpocznijmy od pocieszenia, że użytkownicy płatnych programów mają jeszcze gorzej. Gdy producent zadecyduje, że kończy wsparcie dla systemu lub zwija interes, na nic nasze dolary wyrzucone na licencje. Otwarte oprogramowanie ma tę przewagę, że przy odrobinie szczęścia znajdzie się ktoś, kto pociągnie projekt dalej. Niemniej jest jeszcze jedna zmienna którą należy w tym wszystkim uwzględnić. Otóż niekiedy developerzy nie mają już czasu lub ochoty na wprowadzanie w swoich programach poprawek uwzględniających zmiany w bibliotekach czy samym kernelu. Rozwój Linuksa wygląda jak wygląda – ogromny warsztat po którym kręcą się mechanicy, potykając się co chwilę o porozrzucane narzędzia, od czasu do czasu przekładając je w inne miejsca. Taka praca „na żywioł” ma swoje zalety (co nie oznacza całkowitego braku planowania) – a raczej miała w początkowym okresie zdobywania przez Linuksa pulpitów komputerów domowych. Powiew świeżości, co rusz jakaś nowinka, ogromne możliwości dostrajania, poprawiania, układania systemu pod swoje wymagania. Dzięki temu wielu odrzuciło precz kajdany i z uśmiechem powędrowało doliną wolności. Lecz gdy się już wszyscy nacieszyli widokami, okazało się, że by przeżyć potrzebne są narzędzia. Inaczej dolina pozostanie śliczna i kusząca lecz jałowa.
Chętnych do pisania programów jest całe mnóstwo – wystarczy przejrzeć ilość projektów na github.com, sourceforge.net, bitbucket.org czy innych serwisach pozwalających uzewnętrzniać się ze swoimi źródłami. Oczywiście 70% deweloperów to studenci piszący pracę zaliczeniową, napaleni na kodowanie gimnazjaliści lub osoby próbujące nabrać wprawy w programowaniu. Jednak pozostała część osób ze sobie znanych względów próbuje stworzyć coś bardziej trwałego i użytecznego niż kolejny generator liczb losowych. Lecz gdy wpadną w strumień wiecznej bryzy przemian, wielu nie wytrzymuje mimo chęci. Nie są w stanie dotrzymać kroku tej całej maszynie, którą kieruje Ktoś i prowadzi Dokądś. Ktoś jest typowym mechanikiem i interesuje go tylko dłubanie w silniku – aby jechało, wygoda to termin zarezerwowany dla gładkolicych estetów.
Właśnie w takich niesprzyjających warunkach muszą przetrwać deweloperzy. Lecz choć jest ciężko to można śmiało zaryzykować twierdzenie, że w znoju i trudzie wykuwają się najlepsze charaktery. I projekty. Owszem, przepisanie swojego dzieła np. z GTK2 do GTK3 lub Qt5 to nielichy wysiłek. Pestką przy tym jest tworzenie paczek i uwzględnianie nowej nomenklatury nazw zależności. A apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dziś już nie wystarczą nam proste programy wykonujące jedną czynność. Wszyscy z zazdrością spoglądamy na płatne rozwiązania, które oprócz wątpliwego blichtru zawierają niekiedy całkiem sensowny zestaw funkcji. Dla pojedynczego programisty opensource rzecz nie do wykonania w jeden ani dwa wieczory. Ba, niekiedy i dziesięciolecia to mało (vide GIMP). W obecnych czasach aby otrzymać program o gruntownej użyteczności i przewidywalnej stabilności ktoś musi spędzić nad nim wiele roboczogodzin. Wszystko po to, aby użytkownik opensource nie wlókł się w ogonie postępu. Od zniechęcenia wiedzie już prosta droga do zapomnienia. A zapomniane projekty wiadomo jak kończą.
Dlatego dbajmy i szanujmy projekty opensource, bo tak nagle i znienacka mogą przestać się kompilować na naszej nowej dystrybucji. Okażmy wsparcie ich deweloperom, traktujmy ich jak swoich bliskich. Służmy dobrą radą oraz wskażmy palcem co nam się nam w nich (projektach, nie deweloperach) nie podoba lub powoduje błędy. Nie utyskujmy na różnorodność, wszak jaki nudny byłby ten świat gdybyśmy wszyscy wyglądali i zachowywali się tak samo. Nie każdy też dysponuje takim samym gustem. Nie wszyscy żenimy się z kobietami o blond włosach i sprecyzowanych wymiarach tak samo jak nie wszystkie kobiety pożądają wysmukłych, wysportowanych i obłędnie inteligentnych panów. Coś co podoba się komuś i uzna to za wybitne osiągnięcie niekoniecznie musi przekonać inną osobę. Zaakceptujemy opensource takim, jaki jest. Pozwólmy projektom ewoluować, zmieniać się i wić się w meandrach nieprzebranej pomysłowości ludzkiej. Dodajmy sobie wszyscy otuchy.
Mam taki świetny kalkulatorek windowsowy. Nie znam lepszego zamiennika. Autor już dawno porzucił projekt, no bo w sumie po co ślęczeć nad czymś co jest świetne. W linuksie taka apka dawno by już odeszła w zapomnienie… dlatego chwalę sobie istnienie WINE.
W sumie to na linuxie byłoby zupełnie inaczej, bardzo często ludzie używają starych aplikacji, bądź ich forków, gdyż bardziej im odpowiadają (patrz Trinity [w zasadzie to tylko utrzymują go przy życiu] lub MATE [dostaje cały czas nowe funkcje])…
“no bo w sumie po co ślęczeć nad czymś co jest świetne.”
Jedna z wad linuksowych użytkowników, ciągle oczekują nowości i funkcjonalności.
Raczej jest problem przeciętnego użytkownika komputera, który lubi codziennie instalować nowe programy. Są programy, które faktycznie można rozwijać i rozwijać, ale są też takie które można napisać tylko raz lub kilka razy. Tutaj podział na system operacyjny nie ma znaczenia. Tutaj jest problem w ludziach. Sam jestem autorem kilku aplikacji i jestem w szoku, że ludzie wolą pogoń za numerami, a argumenty w postaci po co ruszać skoro to jest dobre – nie docierają do nich.
Wiedzę o aplikacjach czerpiemy często od innych użytkowników albo z portali ot choćby takich jak ten blog. Czy jest lepszy powód aby napisać o jakiejś aplikacji niż jej nowa wersja? Czasami nie przebijesz się ze swoją starą aplikacją przez stado nowych. Promocja programów to jest sprawa której nie można nie doceniać. Podobnie jest w innych dziedzinach życia. Co chwilę mamy nowe wersje samochodów, telefonów, telewizorów, pralek i lodówek. Nowe wydaje się piękniejsze i lepsze. Starość kojarzy się z brzydotą, niedołężnością i t.p. Dlaczego komputer jest powolny? Bo stary. Taką odpowiedź zazwyczaj słyszy się od rozmaitych ekspertów i nie zawsze jest to zgodne z prawdą.
To że ktoś oczekuje funkcjonalności to nie jest nic złego. To chyba normalne 🙂
A pogoń za nowościami to trend ogólny nie tylko linuksowy, czy windowsowy.
Zgaduję, że może chodzić o hexelon. Ze swojej strony polecam http://www.speedcrunch.org/
Znacie mnie tu trochę z moich wypowiedzi, zawsze w tej materii odsyłam do Briana Lunduke i jego “Why Linux Sucks?”, które w tym roku zostało wygłoszone chyba po raz ostatni. OS ma po prostu janusowe oblicze, to co jest w nim dobre, może mieć i złą stronę. Forki są fajne ale ich mnogość powoduje rozbicie zasobów informatycznych na kupę projektów – i istniejący potencjał nie może przerodzić się w coś trwałego. Nawet Cannonical ostatnio wymiękł ze swoimi projektami własnych desktopów i zamienników x-orga i postanowił wzmocnić głównych graczy. Oczywiście porzucenie socjalizmu w OS na rzecz silnej scentralizowanej władzy (jak np. kernel) nie gwarantuje, że projekt będzie się rozwijał łatwo i systematycznie, czego przykładem jest GIMP – najważniejszy program do obróbki grafiki rastrowej ze stajni OS, który w swoim czasie miał tylko 2 deweloperów. A reszta bawiła się w jakieś gówniane projekty po których nie został nawet ślad. Osobiście miałem ostatnio kontakt z pewnymi informatykami i odniosłem wrażenie, że są to zbyt wrażliwi (młodzi) ludzie, którzy w przypadku jakichkolwiek trudności, szczególnie środowiskowych, gotowi są się obrazić, zabrać swój kod i modzić coś na własną rękę – z wiadomym skutkiem. Podejrzewam więc, że wiele problemów z porzuconymi projektami OS ma swoje podłoże w warunkach psycho-socjologicznych – ale tym pewnie się zajmą naukowcy za parę-naśce lat.
“…w znoju i trudzie wykuwają się najlepsze charaktery”. Święte słowa. I wiesz o czym piszesz – Twój blog i praca włożona w niego jest tego najlepszym przykładem.
Nie wiem na co umierają programy,ale wiem na co jest chory Firefox.
jak tak dalej pójdzie,to podzielą los Opery.I dobrze.
Ostrzegam,jak ktoś wpadnie na pomysł instalowania Firefoxa 57.
Chyba,że ktoś chce zacząć od zera.To niech instaluje.
Ja musiałem wrócić do wersji 56,nie działały mi prawie wszystkie dodatki,oraz liczne problemy z logowaniem na różnych portalach,gdzie wersja 56 działa dobrze.
Niestety,Firefox był dobry do wersji 4,tak jak Opera do wersji 12,a potem to już równia pochyła w dół…
Tak to jest jak polityka przesłania misję w firmie.
Trzeba szukać jakiejś alternatywy.Co polecacie?
Żeś mi wieczór nostalgii zafundował.
Odpaliłem FF 57, za twoim tekstem wklepałem z palca kilka stronek z którymi mogłyby być problemy i okazało się że …. czat Onetu wyłączyli!
Czuje się teraz jakby … Cholerka, idę sobie nad tym podumać. Bo sam nie wiem jak się czuję.
To pierwsza śmierć w internecie, za którą mam ochotę zapalić świeczkę.
Jeśli dobrze rozumiem,chętnie zapale ich więcej.
Niewiele jest do rozumienia. Czat Onetu to był pierwszy twór internetowy który mnie wessał w całości, razem z butami. Adrenalina, dopamina, kompleksy, urażona duma, nadzieje, itp, itd… Wszystko to tam odnalazłem, …albo to mnie odnalazło? 😉
Co ja tam czasu spędziłem na błogiej bezproduktywności …
To dzięki czatowi na Onecie mam dziś duży dystans do internetu, nie ruszają mnie ani socjotechniczne podchody Facebooka, ani ujadanie internetowych szczekaczek.
Swoją drogą, czat Onetu był swego rodzaju światem równoległym. Potężnym i nadzwyczaj realnym. Aż dziwne że umarł tak po cichu.
Tak czy siak, po przygodzie z tym czatem, nic już nie było takie samo.
PS Wróć! Tego się nie da zrozumieć, to trzeba było przeżyć. 😉