Pograjmy na Linuksie: Google Stadia
Na nic łkanie w ciemnościach, na nic nerwowe zagryzanie warg, obelżywe kalumnie i bezpodstawne marginalizowanie. Antagoniści Linuksa będą musieli po raz kolejny przełknąć kolejną gorzką pigułę. Przyszłość rozrywki coraz bardziej wykręca w stronę chmury oraz, o zgrozo, Linuksa. Tak, właśnie rozrywki, takiej jaką znamy pod postacią gromady pikseli złudnie reprezentujących rzeczywistość w której funkcjonujemy jako gracz. Google Stadia z zapowiedzi przerodziło się w oficjalny plan wydawniczy i – no cóż – cennik.
Krótki wprowadzenie dla tych którzy umknęli przed marketingową papką sprzed kilku miesięcy. Google Stadia to chmurowa odpowiedź Googla na oczekiwania graczy. Model biznesowy tego rozwiązania wpasowuje się w modne ostatnio subskrypcje, streaming treści do klienta i uniwersalność użytkowania. Czyli możemy grać na czym chcemy i gdzie chcemy. Po warunkiem, że nasze urządzenie potrafi uruchomić przeglądarkę Google Chrome i ma odpowiednie połączenie z internetem. I nie chodzi tutaj o pogardzane gierki webowe, ale mocne tytuły AAA. Otwarcie można stwierdzić, że byliśmy świadkami narodzin chmurowej konsoli do grania.
Od strony technicznej pomysł polega na tym, że gry działają (są uruchomione) na zasobach Google w jego data-centrach. Stamtąd i w odpowiedzi na reakcje gracza jest przesyłany aktualny stan rozgrywki, widok, itp. Oczywistym staje się zatem fakt posiadania odpowiedniego łącza. Google chwali się, że aktualnie jego streaming oferuje 60fps przy rozdzielczości 4k i wymaga przepustowości min. 35Mb/s. A gdzie w tym wszystkim Linux? Ano w tym, że platformą na której Google uruchomi rzeczone gry to Linux i Vulkan wspierany technologią AMD.
Oczywiście za taką wygodę przyjdzie nam zapłacić. Konto Stadia Pro z dostępem do jakości 4k to koszt 9.99 dolarów. W 2020 pojawią się kolejne plany cenowe, a obecna formuła ma wystartować już w październiku 2019 w 14 krajach (jednak bez Polski). Całość okrasi możliwość dokupienia dedykowanych kontrolerów, itp.
Podstawowe pytanie brzmi oczywiście – czy to się przyjmie? Ludzkość ulegała już tak skrajnie nielogicznym trendom, że kto wie, czy streaming gier nie jest kolejnym krokiem w stronę wypracowanej wygody cywilizacyjnej. Czy jednak taki tryb rozgrywki zaszkodzi obecnemu standardowi, gdzie maszynę generującą obraz mamy pod ręką i w miarę potrzeb możemy ją aktualizować? Cóż, jeżeli spojrzeć na ceny mocnego sprzętu potrzebnego do grania, to może się okazać, że na tle takich wydatków płatność za gry generowane w datacentrach nie jest taka wygórowana. Co więcej, w celu poprawienia jakości rozrywki (obrazu) nie musimy od razu wymieniać połowy naszego peceta. Z drugiej jednak strony wymagane będzie solidne łącze internetowe, a wszyscy wiemy do czego zdolny jest gracz któremu na 5 sekund zamiera obraz na ekranie.
I w końcu – czy tym razem Linux wyniesie z tego jakieś wymierne korzyści poza ideologicznym samozadowoleniem, że znowu pokonaliśmy świat i wszyscy używają Linuksa? Tutaj sprawa może wyglądać ciekawie. Bowiem aby gry dobrze działały w środowisku przygotowanym przez Google, twórcy będą musieli zadbać aby funkcjonowały one pod Linuksem (o rany, tego się nie da!) oraz z wykorzystaniem Vulkana (hm… Nasza gra ruszy nie tylko u Google’a, ale i samodzielnie na niemal wszystkich urządzeniach). To głównie Vulkan sprawi, że takie rozwiązanie może zaciekawić twórców. Efektem długofalowym może być wykrojenie sporego kawałka z tortu którym obżera się obecnie DirectX 12. Koncepcja wieloplatformowej rozrywki może w końcu nabrać innego wymiaru i znaczenia.
Obserwując do tej pory poczynania Google, to raczej wątpię żeby Linuks odniósł z ich działań jakieś poważniejsze korzyści.
Tradycyjnie – wyssą z oprogramowania Open Source ile się tylko da, dając w zamian tak mało jak to możliwe.
Wystarczy popatrzeć na kpinę z użytkowników jakim jest oparty na jądrze Linuksa Android.
Użytkownik ma tam najmniej do powiedzenia, ma grzecznie wprowadzać swoje dane i cieszyć się kolorowymi pulpitami, obrazkami i muzyczką.
Ile naprawdę są warte te “ponoć zasadniczo bezwartościowe” dane? Wystarczy spojrzeć na notowania giełdowe choćby Google czy Facebooka.
Ewentualne uprawnienia to użytkownik MOŻE dostanie od systemu i od programów, ale nic pewnego… A zwykle nie ma nad “swoim telefonem” żadnej sensownej kontroli.
I jakoś nie brakuje idiotów bezmyślnie oddających tonami swoje dane za garść gierek i dostęp do Facebooka. Plus oczywiście słitaśne fotki. 😀
Nie no, serio nie widzę sensu, po co Google by tym razem miało zmienić swoje podejście i dla odmiany zrobić dla Linuksa i Open Source coś pożytecznego?
Dokładnie tak samo to widzę.
Android to nie tylko najgorsza ale wręcz najbardziej skopana dystrybucja.