Mam drugą Japonię
Istnienie płyty Made in Japan ( anniversary edition ) ( 1972 ) przez długi czas odrzucałem, z racji mojego osobistego ‘takiego cuś’, które kazało mi w zaparte twierdzić, że nie lubię płyt koncertowych.
I na nic opinie o tej płycie, że to najlepszy zapis koncertu w historii hardrock’a, na nic zachwyty recenzentów wszelakich. Wszak sam wiem co dla mnie dobre.
Ale przyszedł czas, że zaczęło mi na stojaczku przybywać coraz to więcej wersji live … A to Slade on Stage, a to Band of Gypsys. Powoli, lecz nieustępliwie topniał lodowy mur uporu, że jakościowo koncerty są beeee ( lecz nie wszystkie, rzecz jasna ).
I co w takim przypadku ? Ano, trzeba uzupełnić kolekcję o kanony. I tak oto zanabyłem rzeczone Made in Japan zagrane przez Deep Purple w 1972 na trzech koncertach w Japonii ( Osaka, Tokyo ). Jako, że to wydanie rocznicowe ( EMI, 1998 ), zawiera bonus w postaci dodatkowej płyty z trzema niepublikowanymi wcześniej nagraniami z koncertów ( Black Night, Speed King, Lucille ).
Zakup zbiegł się z wymianą kabli głośnikowych, zatem miałem doskonały pretekst, aby te kable ‘wygrzać’. Wiadomo nie od dziś, że kable wygrzewane szlachetną odmianą muzyki, same szlachetności nabywają.
Co tu wiele … Kto się spodziewa wirtuozerii i wysmakowania poważnych taktów muzyki klasycznej, trafił nie do tej sali koncertowej.
Mocne, zaostrzone riffy, siła, pot, energia, stanowczość rytmu, żywioł publiki – to wszystko jest na tych płytach !
A te parady gitarowe ( 12sto minutowe Child in Time ! 19sto minutowe Space Truckin’ ! ), perkusyjne ( The Mule ). Publice pozostaje żywiołowo wrzeszczeć do wtóru smagnięć muzyki która zostawia purpurowe smugi na duszy. Całość zdecydowanie szybsza niż wersje utworów z materiałów studyjnych, obdarzona większą chęcią ‘dokopania’. Do tego upstrzone urozmaiceniem riffów, czy niektórych taktów ( czy zmieniono początek Smoke on The Water specjalnie, czy z wrażenia trzeba było improwizować ? ). Płyta wypuszczona z głośników z odpowiednim namaszczeniem mocy, rozpala w pomieszczeniu ogień, który jest w stanie sparzyć największego flegmatyka i spazmami uderzeń energii rzucać nim o ścianę. Człowiek chce, człowiek musi, rytuał musi trwać zgodnie z założeniami mistrzów purpury.
I tak to się ładuje bateryjki w smętne dni niby-zimy.
Space Truckin’ wymiata, cholernie dawno nie słyszałem tego kawałka. Ja z kolei bardzo lubię koncerty – głównie ze względu na Nirvanę, która IMO była najlepsza waśnie na żywca. Z takich muzyczno-koncertowych smaczków, jest również występ Pink Floydów z 1994 roku. Długo nie mogłem się przekonać do przesłuchania (skądś to znasz?) bo byłem zdania, że nie będą w stanie zagrać tego tak dobrze, jak na płycie. Brzmieli inaczej, ale nie mogę napisać, że gorzej. W występach na żywo, nawet jeśli nie jest się tam na miejscu, jest pewien rodzaj dodatkowej energii, który potrafi zalepić każdą niedoróbkę. Ot, magia znana wyłącznie muzykom. I dobrze 😉
może założymy klub miłośników Deep Purple użytkowników Ubuntu? 🙂
Ha! Solowka perkusyjna w The Mule na rzeczonym koncercie jest imho najlepsza w dorobku Paice’a, zeby juz nie mowic ze jedna z lepszych w historii rocka w ogole.
Co do fanklubu juz macie 3 czlonka 🙂
Pzdr.
No to pora na następne ‘żywce’. Zalecam douszne podanie sobie o zmierzchu:
http://www.allmusic.com/cg/amg.dll?p=amg&sql=10:gzfixqygldse