Strach, pieniądze i dominacja Microsoftu

Są sprawy o których warto mówić głośno, nawet, jeżeli minęło od ich zaistnienia nieco czasu. Szczególnie, gdy dotyczą kwestii decydujących o przeznaczeniu płaconych przez nas podatków i tego, jak i kto kształtuje trendy oraz wyobrażenia społeczeństwa. A cała historia rozpoczęła się w roku 2006 w kraju wielkiej wolności i jednocześnie więzienia stworzonego przez korporacje. Bo nie można inaczej nazwać niektórych mechanizmów które funkcjonują w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a które pod podszewką demokracji wplątują ludzi od najmłodszych lat w błędne koło wyzysku i ograniczonej świadomości. A zaczęło się niewinnie.

Ken Starks jest pasjonatem wolnego oprogramowania, a jednocześnie szczęśliwym ojcem co najmniej córki, która w 2006 roku po powrocie ze szkoły, radośnie szczebiocąc przekazała mu informację na piśmie od nauczycieli. To oczywisty fakt, że dziecko uczęszczające do szkoły nie jest pozostawione samo sobie i pomiędzy placówką a rodzicami często dochodzi do wymiany informacji. Treść notki początkowo nie wywarła na Kenie żadnego wrażenia:

„Drogi rodzicu lub opiekunie,

Uczeń będzie potrzebowało oprogramowania Microsoft Office zainstalowanego na swoim domowym komputerze, by ukończyć semestr. Jeżeli już posiadasz Microsoft Office na komputerze którego używa twoje dziecko, nie ma potrzeby zamawiania nowej licencji. W przeciwnym wypadku zaznacz jedną z poniższych opcji. Być może będzie możliwe udzielenie pomocy. W przypadku, gdy nie będzie to wydatek jaki jesteś w stanie ponieść, rozpatrzymy każdy wniosek o zakup licencji po obniżonych kosztach.”

Typowe wymaganie stawiane przez szkołę, nic dziwnego i w obecnych czasach, gdy nikt nie poddaje w wątpliwość wymogów stawianych przez placówki edukacyjne. Ken również prawie przeszedł nad tym do porządku dziennego, w końcu dobrze sytuowana rodzina w USA takiego wydatku nawet by nie odczuła na swoim domowym budżecie. Niemniej, uderzyło go to, że publiczna szkoła daje wytyczne co do zakupu konkretnego produktu konkretnego producenta, podczas gdy w tamtych czasach istniały już wolne i bezpłatne odpowiedniki tego typu oprogramowania. Na pewno wystarczające na szkolne potrzeby początkujących. Zastanowiło go, ile rodzin nie będzie w stanie wydać jednak tych pieniędzy i jaka pula podatków jest przeznaczana na ew. pomoc dla nich i finansowanie producenta komercyjnego oprogramowania. Z tymi wątpliwościami wyruszył do szkoły.

Rozmowa z panią wicedyrektor przebiegła w miłej atmosferze. Ken roztoczył przed nią wizję oszczędności w setkach tysięcy dolarów, jakie mogła poczynić szkoła po wdrożeniu nawet części wolnego i bezpłatnego oprogramowania (np. OpenOffice, o którym pani wicedyrektor wcześniej nie wiedziała). Wicedyrektor była mile zaskoczona taką wizją, a Ken otrzymał obietnicę, że sprawa zostanie przekazana osobom odpowiedzialnym za dział IT oraz mocodawcom i szkoła się z nim skontaktuje ponownie.

Jednak spodziewany odzew ze strony szkoły zaskoczył Kena, gdy wicedyrektor faktycznie oddzwoniła, ale z głosu zniknęła uprzejmość ze spotkania, a po wykrętnym tłumaczeniu, że szef działu IT zdecydowanie odradza taki wdrożenia, dodała:

„Dla szkoły nielegalnym krokiem może być usunięcie Microsoft Office lub Windowsa z zamówionych komputerów, w związku z porozumieniem jakie okręg podpisał z Microsoftem.”

Kubeł zimnej wody. To nie z powodu niewiedzy szkoła wymaga takiego nie innego oprogramowania od uczniów, ale z powodu umowy. I tak się zaczęła batalia Kena, która trwała od 2006 do 2009. Pisząc pismo za pismem, próbował uzyskać dostęp i wgląd do mitycznej umowy, która pod rygorem złamania prawa wymuszała na szkole utrzymanie na komputera oprogramowania Microsoftu. Nauczyciele, szefowie IT i dyrektorzy okolicznych szkół również nie byli skorzy do udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat, a finalnie prośby Kena zostały wysłuchane i mógł popatrzeć na umowę (dokładnie – popatrzeć – bez pozwolenia na kopiowanie), po… wniesieniu opłaty administracyjnej w wysokości $2000.

Kena rozgoryczyła cała sprawa na tyle, że przez jakiś próbował przeprowadzić kampanię uświadamiającą. Szczególnie dotknęło go do żywego to, że spora część infrastruktury szkolnej często funkcjonuje dzięki Linuksowi, a dopóki siedzi on zamknięty za murami serwerowi i nikt o nim nie wie, to wszystko jest w porządku. Całą sprawę porównał do podpowiadającego, który pomaga oszukiwać i zdawać ci na lekcjach biologii. Chętnie wykorzystujesz jego wiedzę, jednak nie zrobisz nic, by ujawnić go publicznie. Pojawił się nawet artykuł w lokalnej gazecie nt oszczędności w szkole, jednak argumenty przemawiające za wolnym oprogramowaniem zostały storpedowane przez dyrektora IT, który jednoznacznie podkreślił, że koszty migracji na Linuksa nie są opłacalne, bo obecnych 12 specjalistów od Windowsa należałoby przeszkolić do obsługi Linuksa. W swojej wypowiedzi z 2008 roku dyrektor podkreślił, że gdyby oprogramowanie użyteczne na lekcjach przeniosło się do przeglądarek i system operacyjny nie stanowiłby kluczowego elementu, to może… może… można byłoby rozważyć migrację na Linuksa. Ale tak się jeszcze nie stało.

I wracamy z powrotem do roku 2014. Wszyscy chyba znamy rozwiązania Google (choćby Google Docs). Ken zadaje zatem pytanie, czy aby na pewno nie jest to tak, że obecnie system operacyjny stanowi niepotrzebną przeszkodę i jego płatna forma jest zbędnym wydatkiem dla wątłego budżetu szkoły publicznej? Lecz po tylu latach przywiązania do produktów Microsoftu, czy ktoś będzie jeszcze w stanie dostrzec to i wdrożyć odpowiednie rozwiązania w szkołach? Produkty Microsoftu nie są najdoskonalsze, najbardziej ergonomiczne czy nawet najtańsze. Microsoft po prostu najlepiej ze wszystkich producentów oprogramowania wiąże klienta umowami o dziwnych paragrafach, z których problemem jest potem się wyplątać. To nie Windows jest wybierany przez ludzi, to Windows wybiera dzieci w szkole.

Z USA przeskakujemy do naszych rodzimych szkół. Jak to wszystko u nas wygląda? Chyba nie trzeba geniuszu do wyciągania wniosków, by dostrzec wpajaną w uczniów umiejętności poruszania się w obrębie obsługi wiodącego systemu operacyjnego i konkretnych programów. To zwykle widać również po osobach kończących szkoły, gdzie z młodych światłych umysłów tworzony jest konsument z wyborem zawężonym do tego „co zna”. A zna produkty, których producent przeprowadził skuteczniejszy marketing i agitację w szkole.

A w oryginale historię Kena można przeczytać pod tym linkiem.

Postscriptum

Powyższy tekst powstał około roku 2014, zatem trąci myszką w niektórych momentach a po jego opublikowaniu na pewnym portalu – portal upadł. W ramach sentymentalizmu i ocalenia od zapomnienia postanowiłem wyciągnąć go na powrót na światło dzienne (wpis, nie portal). Niemniej, czarnowidztwo które możemy odnaleźć pomiędzy wierszami tego wpisu, obecnie zostało nieco stonowane na do poziomu szarowidztwa. Dzieci w szkołach i zajęciach dodatkowych nadal są zobligowane do przyswojenia obsługi wiodącego systemu operacyjnego, co tłumaczone jest ich późniejszym zderzeniem z rzeczywistością rynku pracy. Sam Microsoft z pewnością najchętniej widziałby wszędzie swoje produkty, jednak z jakichś powodów zauważa i uznaje istnienie Linuksa, a nawet wykorzystuje go do wzmocnienia swojej pozycji. Linux w szkołach, urzędach i innych miejscach też się widuje, zatem nie wszystko jeszcze stracone.