Geek – obywatel drugiej kategorii?
Użytkownicy Linuksa przyzwyczaili się już do bycia pomijanymi w wielu zakątkach sieci i w ofercie producentów oprogramowania. Nie jest to przyjemne ani logiczne, ale co nas nie zabije to nas wzmocni. Niemniej, niektóre firmy uczyniły sobie źródło dochodu ze skubania ślepo zapatrzonych w pingwina naiwnych idealistów. Ten proceder pod przykrywką bycia „pro – linuksowym” to nic innego jak upychanie sprzętu drugiej kategorii osobom chcącym nabyć dany model z zainstalowanym Linuksem. Tymczasem, ten sam model z Windowsem na pokładzie często ma więcej pamięci, lepszy procesor, itp. I kosztuje tyle samo, lub niewiele drożej. Problem nie dotyczy jedynie sprzętu, ale i jakości wykonania portów oprogramowania, np. gier dla naszego systemu.
Czy my mamy jakieś wygórowane ambicje i oczekiwania? Pisząc „my” mam na myśli przeciętnego użytkownika który chce związać się na dłużej lub na stałe z systemem spod znaku pingwina, a tym samym jest gotowy i otwarty na bycie konsumentem oferty dla tego systemu. Zwykle taki człowiek chciałby udać się do sklepu i mieć przynajmniej minimalny wybór np. sprzętu z preinstalowanym Linuksem, nie mówiąc o urządzeniach zgodnych ze standardami, które bez problemów zostaną wykryte i obsłużone przez Linuksa. Oczekiwać by też można było, że kupując grę AAA otrzyma się produkt na miarę wydanej kwoty.
No dobrze, a może po prostu żaden producent nie dba o zapewnienie w ofercie czegoś używalnego z Linuksem na pokładzie? Otóż nie, w ofercie Della, HP, Lenovo i innych wiodących producentów znajdziemy część aktualnych modeli ich produktów z preinstalowanym Ubuntu (lub inną dystrybucją). Co więcej, Canonical certyfikuje takie maszyny i ich lista jest całkiem pokaźna. Dlaczego tego nie widać w sklepach? Patrz wyżej – „nasze statystyki nie odnotowały zapotrzebowania na taki sprzęt” – jakie to oczywiste. Bo ile może wynosić w skali dużego sklepu statystyczny procent sprzedanych sprzętów z Ubuntu, których nie ma w sprzedaży? Klasyka zna na to odpowiedź, zero podniesione do potęgi wynosi dalej zero i tak dalej.
Nie inaczej ma się rzecz z modą na portowaniem gier dla Linuksa. O ile pojedynczych deweloperów lub niewielkie studia indie jest się w stanie zrozumieć, o tyle duzi gracze wymagają za swoje produkty więcej pieniędzy, a odbiorca może za taką kwotę wymagać większych atrakcji, niekoniecznie związanych z zacinaniem się gry, niedoróbkami w sterowaniu, totalnym spadkiem wydajności, itp. Na szczęście, lub też nieszczęście, problem ten dotyka nie tylko gier dla Linuksa, gdyż wytrawni gracze mogą z pewnością zarzucić nas tutaj przykładami produktów, które po premierze były oględnie mówiąc – niegrywalne (choćby hucznie zapowiadany Batman: Arkham Knight i równie hucznie wycofany ze sprzedaży).
Powyższe przykłady można odczytać jako biadolenie niespełnionego użytkownika, który odkrył, że producenci sprzętu i oprogramowania nie wykazują należytego entuzjazmu z racji istnienia genialnego Linuksa. Puenta jest zupełnie inna. Proszę zauważyć, jak na kanwie mody i rzutkich haseł próbuje się wygenerować nową grupę odbiorców i konsumentów. Może nie przybrało to jeszcze skali globalnej, może nie każdy producent nie szanuje docelowego odbiorcę swojego produktu, ale faktem jest, że sterylna i specyficzna społeczność linuksowa została zauważona. Problem w tym, że społeczność nie wykazujemy należytego entuzjazmu tym, że ktoś wydaje niedziałającą grę dla Linuksa, lub podsuwa nam pod nos magazynowe artefakty – no ale przecież z Linuksem. A potem pojawią się statystyki, że sprzętu z Linuksem i oprogramowania dlań nie opłaca się robić, bo się nie sprzedaje.