Anonimowy sukces Linuksa

Od kilku lat spora część blogosfery, entuzjastów Linuksa i rządnych sensacji dziennikarzy cały czas grzeje silniki swoich maszyn do pisania, by w odpowiednim momencie wypalić z nowiną ‘Tak, mamy rok Linuksa!’. Tymczasem rok po roku rewolucja nie nadchodzi, a termin ‘Rok Linuksa’ stał się synonimem marketingowego bełkotu i emanacją marzeń ściętej głowy. Jakby żałośnie nie brzmiało zliczanie powiększającego się promila użytkowników Linuksa, to gdy podsumować całokształt z pominięciem oczekiwanej hegemonii Linuksa na desktopie, determinującej rzekomy przełom, okaże się, że wolne oprogramowanie ma się zupełnie nieźle. Linuksa używa coraz więcej osób, jednocześnie… nie używając Linuksa.

Większość czytelników z pewnością już westchnęła – ‘Znamy, znamy, teraz się zacznie wyliczanie routerów, lodówek, telewizorów i innego szpeju, gdzie wmontowany jest Linux’. Jednak przejedźmy się bocznym torem, choć prowadzi on niebezpiecznie blisko kamiennego mostu z ryczącym nań trollem. Bowiem największy sukces Linux osiąga tam, gdzie nie pojawia się pod swoją nazwą, a już pod konkretną marką konkretnego producenta. Bluźnierstwo? Wystarczy skojarzyć fakty…

Canonical ze swoim ‘Ubuntu & Unity’ na sztandarach powoli i sukcesywnie zdobywa swój kącik w ofercie poważniejszych producentów sprzętu komputerowego. Asus, Lenovo, HP, Dell, System76 i inni posiadają całkiem bogatą ofertę laptopów/notebooków/ultrabooków/AiO z Ubuntu. Niedawno takim high-endowym ultrabookiem na miarę naszych czasów pochwalił się Dell. Sprzęt z preinstalowanym Ubuntu w Indiach i Chinach bije rekordy, przychód ze sprzedaży komputerów z Ubuntu osiągnął wartość 7.5 miliarda dolarów. W 2011 roku liczba rozdystrybuowanych maszyn z Ubuntu przekroczyła osiągi Apple i jego MacOS z 2007 roku (~ 7.05 mln sztuk). Jednak to wszystko odbywa się w oparach ogromnych kontrowersji, jakie wzbudza bierne przemilczanie przez Canonical faktu wykorzystania do stworzenia Ubuntu zasobów Debiana oraz samego Linuksa i pracy wielu deweloperów wolnego oprogramowania. Lecz Canonical robi to co musi – wbija się ze swoją marką w świadomość użytkowników bez zarzucania ich encyklopedyczną wiedzą o licencjach, dystrybucjach i dziejach Linuksa. Efekt jest taki jak powyżej, a na dodatek taka polityka centralizacji zachęca deweloperów, którzy pod postacią Ubuntu Software Center w końcu otrzymali platformę do sprzedaży swoich programów. Efektów ciąga dalszy? Ubuntu zostało potraktowane całkiem poważnie przez Valve i jego Steam dla Linuksa póki co jest optymalizowany pod Ubuntu (co nie oznacza, że nie zadziała na innych dystrybucjach). W dłuższej perspektywie to wszystko musi wpłynąć pozytywnie zarówno na sam system, jak i ofertę programową (coraz lepsze i bardziej użyteczne programy, również komercyjne – bo cóż po samym systemie bez oprogramowania).

O sukcesie Androida chyba nie trzeba nikogo przekonywać. System ten, zbudowany przez Google w oparciu o kernel Linuksa, ale nie będący jednocześnie GNU/Linuksem, święci triumfy wszem i wobec. Sprzedaż urządzeń z robocikiem (uwierzycie, że sam nie posiadam takowego?) przekracza kolejne granice, tym samym zasilając tysiącami dusz szeregi użytkowników tego Linuksa-nie-Linuksa. I ponownie nikt nie zwraca uwagi na licencyjno-dystrybucyjny-wolnościowy miszmasz, który stał się hobby dla 1% świadomych użytkowników Linuksa. Ludzie sprzęt kupują i po prostu używają, a producent ani słowem nigdzie nie wspomina o spowinowaceniu systemu z Linuksem. A Android pojawia się niemal na każdym urządzeniu mobilnym – smartfony, tablety, czytniki ebooków (Kindle Fire), itp.

Kolejna inicjatywa Google to już nie tak entuzjastycznie przyjęte chromebooki z systemem Chrome OS – zbudowanym w oparciu, a jakże, GNU/Linuksa. I tym razem na oficjalnej stronie systemu gigant nie przyznaje się już do wykorzystania Linuksa, a same chromebooki choć rekordów sprzedaży nie biją, sygnalizują zwykłym użytkownikom możliwość odmiennego podejścia do tematu użytkowania komputera.

Takich przykładów można by wymienić jeszcze kilka. Większość przyćmiewa triumfalny marsz Androida, lecz ukazuje to, że ładnie opakowany towar i odpowiedni marketing to droga ku zwykłemu użytkownikowi. Taki odbiorca po zakupie dowolnego laptopa nie zainstaluje na nim jakiejś dystrybucji Linuksa tylko dlatego, że gdzieś mu się ta nazwa obiła o uszy. Taki laptop sprzedany jako pełnosprawne urządzenie z pełnosprawnym systemem będzie po prostu używane, bez wnikania, czy na pokładzie jest Ubuntu, czy SUSE, a może Android. Popularność platformy przyciąga twórców oprogramowania i w ten sposób tworzy się przyjazny dla każdego ekosystem. I to w ten sposób udział Linuksa w rynku rośnie z miesiąca na miesiąc i tylko fundamentalistów FLOSS przyprawia to o ból zębów. Ile w tym nowym obliczu Linuksa pozostało z wolności wyboru i samej wolności oprogramowania – pewnie przekonamy się za jakiś czas. Biorąc pod rozwagę dominację Linuksa na superkomputerach i rozwiązaniach serwerowych, gadżety cywilizacyjne naszpikowane Linuksem (TV, routery), udane wdrożenia na masową skalę (Monachium, szkoły, urzędy, itp.), rozwój oferty dla przeciętnego użytkownika, to nie można zaprzeczyć stwierdzeniu, że wkroczyliśmy w czasy Linuksa. Nawet jeśli niekiedy pod utajoną postacią.