Wszyscy jesteśmy fanatykami
Gdy w towarzystwie mimochodem wyniknie z naszej strony niezręczność w postaci wspomnienia faktu korzystania z Linuksa, możemy wywołać skrajne emocje a przy okazji dowiedzieć się czegoś o sobie. Tak proszę państwa, świat nie znosi odmienności i samodzielnych stanów świadomości. Nawet jeśli nie chcemy i nie prowadzimy misji ewangelizacyjnej, to opowiedzenie się po stronie społeczności opensource może zostać odebrane dwojako i szybko zostaniemy ochrzczeni przezwiskiem „fanatyk”. Wystarczy, że spróbujemy wyprostować cierpkie komentarze rodem z otchłani zadufania i niewiedzy.
Oczywiście w rzeczonej sytuacji można się po prostu nie odzywać i przemilczeć salwy śmiechu wywołane sensacjami naszych adwersarzy – „Linux to takie literki”, „nie ma gier”, „tam się nie da normalnie instalować programów” i tak dalej. Naciągamy kaptur na głowę i trwamy w dalszym ukryciu. Jednak rzeczownik „fanatyk” w naszej rzeczywistości nabrał tak pejoratywnego znaczenia, że zapomniano już o drugiej twarzy tego określenia – fanatyk to również ktoś, pasją oddaje się jakiemuś zajęciu lub jest czyimś zagorzałym wielbicielem. Zatem przyznanie się do zainteresowania kulturą opensource oraz samym Linuksem w niczym się nie różni od bycia fanem 40 letnich Polonezów lub pasji futurologa nasłuchującego transmisji z kosmosu. Tymczasem w oczach wielu osób stajemy się przedstawicielami kościoła wojującego, którzy przyszedł palić i niweczyć ich dotychczasową rzeczywistość pod sztandarem „Jam jest Linux twój”.
Czego jednak nie spróbujemy zrobić, wspomniany fanatyzm może nam być wytknięty przy jakiejkolwiek próbie wyartykułowania swojego zdania i doświadczeń. Nawet jeżeli nikt na głos tego nie powie, to po stwierdzeniach typu „Linux jest spoko”, zauważymy wokół siebie speszone miny osób nagle żywo zainteresowanych wzorem na parkiecie, wskazówką zegarka lub kontemplujących czubek swego buta. Wszyscy znamy stan dyskusji, w którym nasze wypowiedzi druga strona komentuje niemym komentarzem „taa, dobra, dobra, gadaj zdrów”. Łatwo wyczuć niepokojące napięcie takiej sytuacji i gęstniejącą atmosferę chęci ucieczki. Uspokajające kiwanie głową na nasze wypowiedzi w podtekście oznaczają „Ale wpadłem, ten oszołom nie odpuści mi teraz do końca imprezy”, a próba rozluźnienia toku dyskusji niewybrednym żartem „użytkownicy Windowsa 10 – jedźcie do USA, wasze dane już tam są”, tylko doleje oliwy do ognia.
Tak jak w domu powieszonego nie mówi się o sznurze, tak przy użytkownikach Windowsa nie warto budować swoich wypowiedzi z użyciem pewnych terminów. Będą one odebrane na opak, niezrozumiane, wyolbrzymione lub przeinaczone w negatyw. Wolna kultura, świadomość wyboru, bezpieczeństwo, transparentność nie stanowią bowiem przeliczanej wartości w obecnej kulturze. Gdy do kompletu dorzucimy jeszcze wygodę użytkowania Linuksa, pogrążymy się już totalnie. To tak, jakby próbować wytłumaczyć smak czystej wody komuś, kto nigdy nie miał z nią do czynienia. Całe pokolenia wychowane pod kloszem przyzwyczajeń i narzuconych rozwiązań nigdy nie będą w stanie w pełni odetchnąć powietrzem przepełnionym świeżymi ideami. Zauważmy, że nie dotyczy to tylko naszego nieszczęsnego opensource – wystarczy uświadomić sobie, z jaką niechęcią i niezrozumieniem musi zmagać się sam Windows 10, który i tak stanowi przeznaczenie wszystkich użytkowników wiodącego systemu.
Wyrywając się z okowów miałkości konwersacji o tym, co komu się zepsuło na komputerze, nie liczmy na to, że zyskamy miano wizjonera. Co najwyżej nie będziemy mieli wspólnego tematu ze znajomymi, a kolejnych znajomych utracimy, gdy będą woleli trzymać się z daleka od kogoś, kto nie doświadcza w życiu tego samego piachu między zębami co oni. „Gość ma jakiegoś Linuksa i nie ma wirusów i nic mu się nie psuje? Odleciał po tej czystej wodzie”. Tak… Wszyscy jesteśmy fanatykami.