Fotograf z Linuksem u szyi i aparatem na biurku #1

Chwila mojego osobistego rozliczenia się z wykorzystywania Linuksa do fotografii musiała kiedyś nastąpić. To niebywałe, ile rzeczy w naszym życiu robimy tak jak inni chcą żebyśmy robili. Czy to na wskutek cywilizacyjnego pośpiechu, czy też niewiedzy dajemy się mamić marketingowym zapewnieniom i reklamie społecznościowej, lądując w tyglu masowych odbiorców jedynych i słusznych rozwiązań. W zbiorowej świadomości kulturowej na trwałe wyryły się już etykiety przyczepiane konkretnym produktom i programom, a praktykujący artyści z aparatem fotograficznym w dłoni znają tę mantrę doskonale.

LightZone 4.1.0 RC2 w trakcie prac
„Do obróbki zdjęć jest Lightroom i Photoshop”, „Retusz zdjęć można wykonać jedynie w Photoshopie”, „Robisz zdjęcia i importujesz do Lightrooma” – tak większość amatorów i profesjonalistów postrzega współistnienie z oprogramowaniem w swojej rzeczywistości. O dziwo mniej szkodliwi są niezorientowani użytkownicy, którzy tylko powtarzają powyższe i używają tego co wszyscy. Gorszym gatunkiem są świadomi istnienia Linuksa i wprowadzający zamęt fachowcy, przekonani o nieomylnej sile pieniądza i jednoczesnej „bylejakości” jakichkolwiek innych rozwiązań niż te zakupione przez nich. Takie osobny potrafią rozpowszechniać kolejne stereotypy – „Linux jest trudny”, „Na Linuksie nic nie działa”, „Linux jest tekstowy”. Koronne argumenty „Linux to nie Windows” oraz „Cały świat używa Lightrooma i Photoshopa” betonują ich dokumentnie w więzieniu przyzwyczajeń. Oczywiście do powyższego można dołożyć całą garść przeróżnych tyrad i dowodzenia tego, czy tamtego. Jednak obecny stan oprogramowania sprawia, że profesjonaliści i amatorzy nie muszą się zastanawiać, czy na Linuksie da się obrabiać zdjęcia, ale raczej jak zorganizować na tym systemie swoją cyfrową ciemnię.

Ile ludzi tyle wymagań. Ktoś będzie oczekiwał jedynie zgrabnej edycji plików jpeg plus możliwości ich katalogowania. Ktoś inny bez CMYK nie da rady funkcjonować w biznesie. Jeszcze ktoś inny dla pełnego wyrażenia swojego artystycznego „ja” musi przeprowadzać karkołomne edycje z filtrami, maskami i warstwami. Oczywistym jest, że na ten tekst mogą natrafić również osoby, które dopiero stąd dowiedzą się o Linuksie i jego możliwościach w zakresie obróbki obrazu. Dlatego też pierwszym pytaniem jakie musi zadać sobie każdy adept rozmyślający o przejściu na Linuksa lub uskutecznieniu na nim swojego warsztatu pracy jest:

Po co fotografowi Linux?

Linux, biurko i zdjęcia – to da się pogodzić
Kwestie rozstrzygające o korzyściach płynących z użytkowania Linuksa to materiał na publikacje przez najbliższy rok. Tyle samo czasu można ciągnąć cykl, co jest nie tak z Linuksem, Windowsem i każdym innym systemem. Decyzja o przejściu na inny system jest złożona, szczególnie jeżeli ktoś wcześniej wpakował mnóstwo pieniędzy w wiodący system operacyjny, wiodące oprogramowanie branżowe, itp. Jeszcze mniej argumentów stoi za tym, by to właśnie profesjonaliści rozważali taką przesiadkę, bo dla nich czas to pieniądz, a kwestie techniczne są nieistotne. Jedno jest pewne – dla Linuksa nie ma superprodukcji, które nie są jednocześnie dostępne dla Windowsa (poza nielicznymi wyjątkami, np. Darktable). To co może nas skusić, to jakość działania tych programów, które pod Linuksem po prostu często działają sprawniej (zależy to oczywiście też od kodu programu) oraz sama specyfika Linuksa, którą warto poznać i rozważyć. Niestety, pozostałe argumenty to komunały takie jak brak wirusów czy malware, bezpieczniejsze i pewniejsze przechowywanie i backupowanie materiału zdjęciowego, bardziej przewidywalne działanie sprawnego systemu (na obsługiwanym sprzęcie), brak niespodzianek typu „system się aktualizuje, pozostało 40 min.” w momentach palącej potrzeby. Nie da się też pominąć bijącego rekordy popularności ostatnimi czasy tematu szpiegowania użytkowników przez NSA jak i współpracy przeróżnych korporacji z tą placówką. Drażliwym i osobnym tematem jest kwestia finansowa. W myśl naszego narodowego „zastaw się a postaw się” użytkownicy sponsorują co jakiś czas błądzące koncepcje korporacji stojącej za wiodącym systemem, jak też pochylają pokornie głowę w obliczu nowej jakości licencyjnej, gdy branżowi potentaci przechodzą na rozliczanie abonamentowe za użytkowanie programu. Innymi słowy, robi się wszystko, by większymi i mniejszymi kwotami drenować coraz częściej nasze portfele. Nieświadomi konsumenci nie zwrócą na to uwagi, albo w typowy dla nas sposób ponarzekają i zapłacą po raz n-ty za to samo, albo lekko przypudrowany produkt. Tymczasem Linux daje nam wolność w gospodarowaniu swoimi zasobami finansowymi – chcesz jechać za tę kasę w jakieś ciekawe miejsce robić zdjęcia? Jedź, nie musisz aktualizować swojego oprogramowania na komputerze i zadłużać się w banku. Chcesz wesprzeć finansowo gości od jakiegoś projektu? To wesprzyj, będzie się dzięki temu sprawniej rozwijał. Ponownie, argument finansowy nie trafi do profesjonalistów zarabiających krocie, ale z drugiej strony, czy to, że ktoś zarabia mnóstwo pieniędzy zwalania go z przyjemności rozsądnego gospodarowania nimi?

Skoro tak, to jaki Linux

Mint jak Mint
Tu docieramy do kolejnego fenomenu dystrybucji Linuksowych. Pytanie powinno brzmieć nie „Jaki Linux”, a „Jaki jest mi potrzebny i czego po nim oczekuję”. Mam słabszy komputer? Wybieram coś ze zoptymalizowanym i lekkim środowiskiem graficznym. Mam mocniejszy komputer i lubię fajerwerki? Nie ma problemu. Zasadniczo wybór dystrybucji linuksowej możemy uzależnić tylko od jednego czynnika. Dostępności w jej repozytoriach wymaganego przez nas oprogramowania. Repozytoria, czyli „worek” z programami z którego w momencie zainstalujemy co nas interesuje (bez zbędnego błądzenia po sieci), to to samo do czego już przywykliśmy użytkując nasze smartfony z Androidem, iOSem i Windowsem, gdzie tak samo instalujemy programy. Podobnie jak przy tych smartfonach, tak i w dystrybucjach linuksowych zawartość repozytoriów może się różnić. Niektóre jakiś program mają, niektóre nie, dlatego wybieramy taką dystrybucję, która ma najbogatsze repozytoria (by uniknąć niespodzianek na potem), oraz jest w stanie szybko i łatwo dostarczyć nam najświeższe oprogramowanie. Nieobiektywnie można w tym momencie wskazać na grupę dystrybucji skupionych wokół Ubuntu (Xubuntu, Kubuntu, Lubuntu). Pozostałe dystrybucje warte rozważenia to Mint, openSUSE, Manjaro, Fedora. Te systemy wypracowały mechanizmy, dzięki którym nie musimy czekać na nową wersję Darktable np. kolejne pół roku, a do ich obsługi wystarczy pobieżne przeglądniecie strony projektu, lub zapoznanie się z ekranem startowym jaki się wyświetla po zainstalowaniu systemu. Zaraz podniosą się głos zwolenników innych dystrybucji – i słusznie. Na każdym Linuksie da się pracować, o ile sprawnie poruszamy się w ramach jego formuły. Początkujący jednak lepiej aby trzymali się rozwiązań popularnych, by uniknąć rozczarowania w przypadku problemów. Jeżeli ktoś ma obawy, że nie poradzi sobie z instalacją Linuksa, to na Youtube znajdzie dziesiątki filmików instruktażowych. Jedyne na co trzeba uważać, to odpowiedni dobór środowiska graficznego – bo tylko Unity, GNOME, KDE, Cinnamon, MATE i po części Xfce nie mają problemów z następnym punktem.

Do sedna – kalibracja

Linux i kalibracja monitora? Żaden problem
Blabla – przebrnęliśmy przez ideologiczne kazanie, mamy już naszego Linuksa (niektórzy się z nim nie rozstają), zapoznaliśmy się z jego obsługą, zatem od czego powinniśmy zacząć konstruowanie naszego warsztatu fotograficznego? Od odpowiedniego skalibrowania naszych monitorów, by uniknąć rozczarowań w stylu „dlaczego na wydruk to zdjęcie jest takie ciemne, u mnie było OK”. Do wyboru mamy dwie metody – stworzenie odpowiedniego profilu ICC ręcznie lub z wykorzystaniem urządzenia zwanego kolorymetrem. Tutaj zaskoczenie numer jeden – większość kolorymetrów dostępnych na rynku współpracuje z Linuksem (oczywiście out-of-the-box, bez instalacji sterowników), a nawet jeżeli mamy dylemat jaki z nich zakupić, to pozostaje nam do wyboru opensource’owy ColorHug.

Wariant optymistyczny i automatyczny zakłada, że po podpięciu do komputera kolorymetru pojawi się nam stosowne okno umożliwiające kalibrację monitora. Należy postępować zgodnie z instrukcjami na ekranie i poprawnie użyć urządzenia do pomiarów. Stworzony profil po zapisaniu jest gotowy do użycia w systemie.

dispcalGUI
Wariant mniej optymistyczny (czyli nie wyskoczyło nam automatycznie żadne okno) polega na uruchomieniu programu Ustawienia Systemu -> Kolor (GNOME Color Manager) i kliknięciu przycisku Skalibruj. Należy pamiętać, że staje się on aktywny dopiero po podłączeniu kolorymetru.

Jeżeli jednak z jakichś względów nie możemy przeprowadzić powyższych kroków (lub jesteśmy żądni większej ilości parametrów), pozostaje nam odpalić programu dispcalGUI i ręczne wskazać posiadane urządzenia (monitora, kolorymetru) i skonstruować pożądany profil. To niemal podstawowe narzędzie do kalibracji urządzeń w Linuksie, z przebogatymi opcjami, takimi jak np. generowanie profilu na podstawie danych DDC przesyłanych przez niektóre modele monitorów.

Niemniej, jeżeli nie mamy możliwości stworzenia pliku ICC odpowiadającego specyfice naszego monitora, możemy spróbować jednego z poniższych wariantów:

    GAMMApage

  • odnaleźć profile ICC dla naszego monitora załączone do oprogramowania w innych systemach,
  • przy odrobinie szczęścia przeszukać internet lub bazę ICC Profile Taxi,
  • uskutecznić bieda-kalibrację z wykorzystaniem programu Kgamma, GAMMApage (brak w repo) i uruchamianie przy starcie sesji (Programy startowe) xgamma z odpowiednimi parametrami.

Powyższe zmagania w Unity, GNOME, Cinnamon, KDE, MATE to czysta i w większości automatyczna przyjemność. W przypadku Xfce i innych środowisk nieobsługujących zarządzania kolorami, pozostaje uciec się do trików jak choćby ten opisany przeze mnie jakiś czas temu. Natomiast wspomniana bieda-kalibracja, jak sama nazwa wskazuje, jest jakimś wyjściem dla niewymagających amatorów, ale jest zupełnie nie do przyjęcia w przypadku profesjonalnej pracy z obrazem.

W porządku, wiemy już dlaczego chcielibyśmy używać Linuksa do obróbki zdjęć, ustawiliśmy nasz monitor… Ale co dalej?

CDN.