CETA czyli pochyl kark konsumencie

Kanada – przestronne i bogate w naturalny urok państwo położone w północnej części kontynentu amerykańskiego. Nic dziwnego zatem, że podpisanie z takim partnerem jakiekolwiek umowy to czysta przyjemność. Do takiego zapewne wniosku doszli europejscy biurokraci, którzy w ramach zacieśniania współpracy z krajem klonowego liścia, ochoczo przystali na 1600 stron prawniczego bełkotu pod nazwą CETA. Rozmowy nad umową jaki sama umowa były utajnione przed opinią publiczną, główne skrzypce grają w niej oczywiście międzynarodowe korporacje, a przytaczany niepozorny bilans handlowy z Kanadą nie stwarza zagrożenia przejęcia rynków europejskich. Niestety – niektórym osobom może umknąć fakt, że 81% korporacji ze Stanów Zjednoczonych działających na rynku globalnym nie na darmo ma swoje filie w Kanadzie.

Kompleksowa umowa gospodarczo-handlowa (CETA) to efekt niedawno zakończonych negocjacji między UE a Kanadą. Umowa zapewni unijnym przedsiębiorstwom więcej atrakcyjnych możliwości prowadzenia działalności gospodarczej w Kanadzie, a także przyczyni się do tworzenia miejsc pracy w Europie.

CETA – to brzmi dumnie

Doprowadzi ona do zniesienia należności celnych, zlikwidowania ograniczeń w dostępie do zamówień publicznych, otwarcia rynku usług i stworzenia przewidywalnych warunków dla inwestorów, a także pomoże w zapobieganiu nielegalnemu kopiowaniu innowacji i tradycyjnych produktów z UE.

Brzmi to nieprawdopodobnie przyszłościowo. Zniesienie barier uniemożliwiających lub utrudniających swobodny import i eksport wydaje się być spełnieniem marzeń przeciętnego konsumenta. Dodajmy – krótkowzrocznego konsumenta który nie jest zorientowany w różnicy jakościowej produktów na rynkach EU i Kanady. Ale jeżeli nie interesuje nas całe to zamieszanie wokół żywności produkowanej najtańszym kosztem, bez stosownych oznaczeń (a które są wymagane od EU od rodzimych producentów), to wydaje się, że można machnąć ręką na to wszystko. Niestety, okazuje się, że nie do końca. Połączmy kilka faktów.

Jak wiadomo, umowę forsują międzynarodowe koncerny. Koncerny które działają na rynkach globalnych i wywodzą się w dużej mierze ze Stanów Zjednoczonych. Dzięki filiom w Kanadzie otworzymy to im rynek zbytu, który do tej pory obostrzony był przepisami EU. Oprócz masowo produkowanej żywności, CETA gwarantuje również ujednolicenie i szersze respektowanie praw autorskich. Niby logiczna sprawa, nikt nie lubi być okradany. Niemniej, wszyscy wiemy jak wygląda patent and copyright trolling w USA. Właśnie otwiera się kolejna furtka dla firm żyjących z tego lub w ten sposób niszczących konkurencję. Czy to stanowi jakieś zagrożenie dla zwykłego użytkownika? Cóż, mając w pamięci jak działają nasze organa ścigania (rekwirujące komputery użytkownikom na podstawie poszlak), należy pamiętać o kolejnej rzeczy. Korporacje już teraz mogą zaskarżać rządy państw w procesach o ograniczanie konkurencyjności. Jednak w przypadku CETA ta kwestia zostanie jeszcze bardziej uproszczona – z pominięciem prawodawstwa danego państwa.

Takie sporne kwestie będą rozpatrywały (z pominięciem sądów właściwych) Trybunał i Trybunał Apelacyjny (druga instancja) powołane na mocy CETA. W wyrokach nie będzie uwzględniane prawo krajowe, a zasady określone w umowie CETA (w szczególności zasada niedyskryminacji zagranicznych przedsiębiorców). Zestawmy sobie to teraz z naciskami wywieranymi na naszych organach ścigania przez obecnych obrońców praw autorskich. Pomnóżmy to przez skalę korporacyjną i wyobraźmy sobie armię prawników stojących za takimi działaniami. Przeciętny obywatel będzie miał tylko teoretyczne możliwości dochodzenia swoich racji.

Oczywiście wszystko może przybrać zupełnie przyzwoity i uczciwy obrót. Jednak, czy takie umowy są wprowadzane w celach dobroczynnych czy w celu zapewnienia zysków? Odpowiedź jest chyba jednoznaczna.

Czujecie swędzenie w okolicy szyi? Tak swędzi zaciskająca się pętla.