Zapach popiołu o zmierzchu
Wiele tej płycie się zarzuca. W sumie, to ich pierwszy krążek w składzie Powell, Turner, Turner, Upton, można zatem rzecz potraktować jako wspólną próbę wstrzelenie się w klimat. No zgoda, od wstrzeliwania są próby. Ale materiał na płycie pokazuje potencjał zespołu i rozpoczyna sukces (skromny, ale zawsze) grupy.
Największym przekleństwem, a może i zbawieniem tego zespołu, jest… Brak charyzmatycznego wokalu. W tych czasach wszyscy wielcy dysponowali ‘pieśniarzem’, który skalą i mocą głosu zrywał czapki z głów. W Wishbone Ash wokalny duet Power-Turner… Nie wgniata w fotel. Niemniej, po przesłuchaniu całości materiału, można odnieść wrażenie (nawet pewność), że to nawet lepiej. Takie kompozycje jak Handy i Phoenix, przytłoczone słowami, nigdy nie zapadłyby tak w nastrój i pamięć, jak w obecnej formie. I skromność frontalnie wykrzyczanego przesłania pozwala na wyciągnięcie z rękawa najważniejszego asa tej kapeli – dwóch gitar prowadzących (Powell-Turner). To jest to, za co po dni ostatnie będę chwalił i ciągle wracał do wspomnianych Handy, Phoenix, zapadającego w pamięć rytmu Lady Whiskey… Piękne rozmowy między strunami, przepływające dźwięki z jednej gitary w drugą, istny majstersztyk…
Druga, nie mniej ważna postać na płycie, to odpowiedzialny za perkusję Upton. Totalna masakra rytmiczna. Tego słucha się jak w transie, człowiek na nowo przypomina sobie, że perkusja to nie tylko stopka, ale i talerze. Rewelacja.
Krążek wydaje się krótki, jednak, to masa dobrej muzyki – może nieco roztrzepanej stylistycznej… Ale dryfującej we właściwym, progresywnym kierunku przyszłych dokonań tych fenomenów klimatu.
ps. To prawdopodobnie ostatni wieczór z moimi czarnulkami, stąd taki nastrój na wspominki z pierwszych płyt paru zespołów…