W poszukiwaniu kamiennej tajemnicy

Po ostatnich wpisach, można by rzec, że całkiem odpuściłem sobie tematykę komputerową. No ale jest proste wytłumaczenie na to – wszystko mi ostatnio działa, a poza tym mógłbym wyjść na linuksowego zealota.

Prawda jest bardziej prozaiczna i zupełnie pozbawiona wątku dramatycznego – korzystam ile mogę z pogody, która od dawna jest mocno przypadkowa. Objuczony sprzętem foto i zestawami przetrwalnikowymi dreptam to tu to tam. Na minioną sobotę przypadła eksploracja Magurycza Dużego i poszukiwanie na jego zboczach tajnej tajemnicy. Niestety, tym razem las obronił swoje skarby, a mi nie pozostaje nic innego jak wybrać się tam jeszcze raz. Schodzenie ze szlaku i marsz na azymut nie jest godny polecenia i naśladowania, o ile ma się głowę na karku i rozeznanie w terenie. Mi tego ostatniego brakło, jak też minimum oprzyrządowania (malutki kompasik).

Tak czy siak, podczas przemarszu otaczająca mnie przyroda prężnie eksponowała co miała najlepszego, a ja skwapliwie z tego korzystałem.

Ot, widoczek.

Drzewko i jego przyjaciele.

Drzewo – widmo.

Mówcie co chcecie – przyrożne krzyże mają klimat.

Skryjówka ostatnich beskidników.

Plan sytuacyjny – pierwsza góra na prawo od piaszczystej drogi to Magurycz Duży.

I jak zwykle, to co mi się niezmiernie podobna na kanwie doniesień o zadeptywanych Tatrach i Zakopanem – przez całą drogę ludzi spotkałem tylko we wiosce. A propos wioski – nie parkujcie ludziom na ich własności przydrożnej, naród się drażliwy zrobił, nie wiedzieć czemu.