W górę pod górę
Gdyby nie niż skandynawski, niedziela 24 czerwca byłaby jedną z kolejnych w nieprzebranej kolekcji szarych niedziel. Szczególnie w tej nieodgadnionej porze roku, którą z przyzwyczajenia nazywamy latem, a gdy rtęć z termometra (starego) najchętniej wyskoczyłaby poza skalę. Tak czy siak, niż pokonał temperaturę i obniżył ją na tyle, że rześki powiew chłodu o piątej rano pomógł podjąć męsko-damską decyzję – ‘robimy’ trasę wokół Kosarzysk w Beskidzie Sądeckim.
Aby uniknąć zaszufladkowania w grupie ‘masowych’ deptaczy najpopularniejszych szlaków z Kosarzysk, wybraliśmy wariant ‘pod prąd’. Czyli nie pobiegliśmy jak większość od razu na Niemcową, czy też na Obidzę, lecz z radosnym zacięciem przeprawiliśmy się przez potok, by malowniczą trasą podążyć na Eliaszówkę (1023 m n.p.m.). Trasa pewnie też ze wszech miar popularna i oblegana, tego dnia była wyjątkowo wyludniona i mogliśmy poczuć się niczym zdobywcy niezbadanych hal i leśnych duktów. Zdobywanie momentami utrudniały bestie, które złowrogo szczekając i machając ogonem opadały nas w pobliżu zabudowań osadników. Jednak morderczy wygląd naszych kijków trekkingowych wystarczał, by zachowały odpowiedni dystans i nie pożarły nas z plecakami. A tymczasem niebieski szlak wił się malowniczo wśród pól, domostw, pól, hal i lasów, by w okolicach Zaczerczyka połączyć się z zielonym szlakiem z Piwnicznej. Z hal przedni widok na boczną odnogę pasma Radziejowej w postaci szczytów Rogacze – Międzyradziejówki – Trześniowy Groń wprowadził nas w kontemplacyjne nastroje. Na chwil parę tracimy widoki i kontemplacyjne skupienie, gdy zanurzamy się w cień krzaczorów i drzew na Eliaszówce. Pomyśleć, że kiedyś była to rozległa, niezalesiona hala z niezłymi widokami. Na szczycie stajemy w samym środku leśnej głuszy, a odległym zewem nowoczesności są walające się tam pozostałości po ludziach z epoki plastiku (umacnia nas to w jeszcze większym szacunku do ludzi z epoki kamienia łupanego). Zielony szlak wiedzie nas dalej nieśpiesznie wśród drzew, co jakiś czas wynurzając się na polanki, by finalnie doprowadzić nas na przełęcz Gromadzką. Tutaj słuszne okazały się nasze wcześniejsze przypuszczenia – podczas, gdy na przebytym szlaku spotkaliśmy dwóch biegaczy, na przełęczy od strony Obidzy prą w górę ‘tłumy’ w postaci dwóch – trzech osób co parę minut. Od strony Rogaczy napierają kolejne ‘tłumy’. Można rzec, wpadliśmy między młot a kowadło. Kto nie chodził po Beskidzie Niskim nie zrozumie co znaczą ‘odludne miejsca’. Po zrewidowaniu przelicznika turysty na metr kwadratowy pozostaje nam podziękować, że nie wyszedł taki, jak w przypadku tatrzańskich szlaków. Jak na standardy zabudowanej przełęczy z atrakcjami oraz węzła szlaków – jest niemal pusto. Przez chwilę trzymamy się jeszcze czerwonego szlaku, by za sto osiemdziesiąt pięć kroków przed siebie przełączyć nasze sensory na niebieskie znaki. Rozpoczyna się podejście na kolejne szczyty Rogaczy – Mały Rogacz (1162 m n.p.m.) i za parę kroków przed siebie – Wielki Rogacz (1182 m n.p.m.). Brakuje nieco pogody, bo ze zboczy pokrytych wiatrołomami rozciąga się bajeczna panorama na Pieniny, Tatry i kto wie, czy nie coś więcej. Będzie to jednak doskonałym pretekstem, by wrócić tam podczas nieco innej pogody. Pomysł, którego bohater niniejszego tekstu jeszcze się nie spodziewa. A tymczasem po dotarciu do kolejnego rozwidlenia szlaków, przepinamy się po raz kolejny na czerwonego oznakowanie, by – nie bójmy się tego słowa – nieciekawym szlakiem osiągnąć polany na Niemcowej – Trześniowym Groniu (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi z tą dwuznacznością). Same polany – jak to polany, umożliwiają widoki głównie w kierunku północno-wschodnim oraz… Zapasy witamin w postaci wszechobecnych borówek. Po krótki wylegiwaniu się w trawach (pamiętajcie potem o zabiegach przeciw kleszczom!), pozostaje dokonać formalności – trasą żółtą przedrzeć się przez oplątujące nogi krzaki borówek w stronę Wyżnej Polany, by za kapliczką zgubić szlak (trzeba patrzeć za znakami, lub na rozstaju skręcić w lewo). Pozostało nam zaginąć w obcym terenie, lub skorzystać z wiedzy dwóch miejscowych, żwawych staruszków, dzięki którym poznaliśmy wszystkie okoliczne skróty, gdzie warto iść, a gdzie nie, oraz dowiedzieliśmy się życiowej prawdy – ‘Do wsi? A to na dół’. Okazało się, że droga wydarta lasowi, przechodząc pod przysiółkiem Trześniowy Groń, faktycznie zaprowadziła nas do samej wsi. Koniec przygody. A na dowód kilka zdjęć.