Potrzeba buntu

Prasłowiański atawizm bycia ‘przeciw’ przepchnął mnie systematycznymi kuksańcami na stronę głosicieli prawdy ‘Dystrybucje ciągłe są lepsze od terminowych’. Jak jednak do tego doszło i czy stało się tak naprawdę?

Mianowicie, po osiągnięciu granicy świeżości Ubuntu starszej daty i na wspomnienia wizji instalowania systemu od zera, wezbrała we mnie niechęć (pogardy do automatycznej aktualizacji na wyższą wersję nabrałem już dużo wcześniej). Niechęć potęgowana świadomością, iż taki Debian Sid odżywiany niemal codziennymi aktualizacjami od paru lat (Dwóch? Trzech?) pozwala mi być na świeżo z wersjami programów i usług. Dlaczego zatem dałem się wpędzić do błędnego kółka corocznej zmiany systemu (zwykle instaluję wersje Ubuntu XX.04) i jego konfiguracji. Wszystko sobie dobrze wyliczyłem – wyszło na to, że nawet na naprawy ‘wpadek’ w paczkach w Sidzie poświęcam mniej czasu, niż na zmaganie się z nowymi trendami w Ubuntu, z wersji na wersję. Mało tego, równolegle do kiełkowania tych przemyśleń, na osobnym komputerze próbowałem (i nadal próbuję) dać szansę kolejnemu Linuksowi który ma określone terminy wydań – OpenSuSe użytkuję w sposób ciągły od wersji 11.2. Pomimo tego, iż podoba mi się jego zachowawczość w stosunku do nagłych skoków ‘koncepcyjno-jakościowo-wizualnych’ spotykanych w Ubuntu, to też zostaję momentami przyparty do ściany retorycznym zapytaniem ‘A gdzie nowsza wersja programu (…) i dlaczego muszę czekać do kolejnego wydania systemu?’.

Zatem porzucenie rozwiązań terminowych na rzecz ciągłych powinno być logicznym i niewymuszonym krokiem ku wygodzie osobistej i samozadowoleniu. W podjęciu takiej decyzji pomagają kolejne pomysły developerów kierunkujących wydania Ubuntu w stronę jasno określonych grup społecznych, w których mimo chęci nie odnajduję miejsca dla siebie. Pomaga problem z aktualizacją programów do nowszej wersji, a radość z zapowiedzi ich pojawienia się w nowszym wydaniu systemu przyćmiewa deja vu mrocznego pokoju z przygarbioną nad klawiaturą postacią, oświetloną trupio-bladą poświatą z monitora. I demoniczny śmiech zza zamkniętych drzwi ‘Nigdy nie odgadniesz, jak teraz konfiguruje się XXXX !! Jesteś stary, za stary… ‘.

No to co, Debian Sid, prawda? Wiarę w takie postanowienie podsyca wieloletnia znajomość z systemem, sposobem konfiguracji, możliwością łagodnego przechodzenia z wersji programu na kolejną, w miarę aktualne repozytoria i wiele innych zalet. Sielanka na obrazie ‘Babie lato’ wydaje się być przy tym siermiężną formą rekreacji. Jednak, posępny nastrój i w tym wszystkim potrafi znaleźć dziurę wypełnioną bezprocentową goryczą. A co, gdy będę chciał postawić system od nowa na nowym komputerze? Konfiguracja Debiana od podstaw do formy używalnego biurka to, lekko mówiąc, droga do piekła i z powrotem. Konfiguracja za pomocą konsoli to doskonała forma pobudzania szarych komórek, o ile nie są one atakowane sygnałami z zewnątrz ‘miałeś dziś dywan wytrzepać/wynieść śmieci/choinka gnije/do sklepu po ziemniaki/panie, to bym chciał na jutro-za godzinę-na wieczór’. Dlatego proza błogiego luksusu posiadania zajęć wszelakich siłą rzeczy przymusza człowieka do skracania sobie drogi przez choćby stosowanie graficznych narzędzi do niektórych czynności (zarówno przy początkowej konfiguracji systemu jak i późniejszym użytkowaniu).

Ach tak, pozostają gotowe dystrybucje ‘debianowe’ przeznaczone na biurko. Ostatnio triumfy święci bardzo miły z nazwy i wyglądu Linux Mint Debian Edition. Szybki teścik, łatwo poszło, po starcie zainstalowanego systemu typowe problemy z zestawu ‘standard’ – do NVIDII należy sterowniki ‘dograć’ z repozytorium (och, gdzież jesteś Jockey-gtk z Ubuntu), Compiza sobie trzeba włączyć ‘z palca’ (och, gdzie się podziała zakładka ‘Opcje wizualne’ z ‘Preferencji wyglądu’?) i wiele innych michałków, na które zasadniczo nie zwracam uwagi. Jednak, jak wspomniałem, chcę poczuć XXI wiek i wślizgiwać się w nowe pielesze systemu bezboleśnie – tak, by od razu przystąpić do konstruktywnego wykorzystywania resztek stetryczałego intelektu.

I tak oto zostało położone przede mną na szali z jednej strony Ubuntu/OpenSuSe z uproszczeniami w konfiguracji większości rzeczy oczywistych, ale ograniczone okowami wydań, z drugiej strony pozostał Debian/Mint i enigmatyczne spojrzenie na użytkownika ‘jak wiesz jak, to se zrób’. Jednoczeście pozwalając na zachowanie kontaktu z większością nowych wydań programów, bez demolki partycji ‘/’ co pół roku.

Jak utarło się w demokracji, większość powyższego wywodu można skontrować. Dostępne argumenty są solidne i znajdujące poparcie w rzeczywistości – ‘jak to nie ma nowszych wersji dla Ubuntu/OpenSuSe, jest PPA/One Click Install’, ‘a co ile instalujesz system, że tak się zżymasz o ten czasu konfiguracji świeżego biurka’, ‘jak jesteś głupi, to używaj Windowsa’, itp, itd. Tu jednak nie chodzi o wykazanie, która dystrybucja jest lepsza, lecz bardziej, które bolączki Linuksów przyprawiają o ból zębów zwykłych użytkowników, podczas gdy developerzy może i dobrze się bawią testując swoje umiejętności.

W zasadzie na tym powinienem zakończyć i oczekiwać lepszego, lecz dla ambitnych poniżej znajduje się próba zebrania kilku przywar, które mnie osobiście mocno leżą kamieniem nerkowym na sercu.

Jest siedem grzechów głównych ujętych prostymi słowami:

– niekompatybilność paczek między dystrybucjami,
– niekompatybilność wizji kierunku rozwoju usług/programów/dystrybucji między developerami,
– niekompatybilność sposobu obsługi pulpitu/systemu w obrębie tych samych środowisk graficznych w różnych dystrybucjach,
– brak zachowywania zgodności z starszym oprogramowaniem,
– brak wizji stworzenia w kernelu stabilnych rozwiązań dla twórców sterowników,
– skłonności do blichtru zamiast rozwiązań o rozsądnych podstawach,
– model ‘one man army’ przy tworzeniu programów użytkowych