Hall of the Mountain Grill

Tytułowy album ( wydany w 1974 roku ) niedocenianego Hawkwind to rzecz uczciwa.

To uczciwe dopełnienie wieczoru, gdy w ciszy pozbawionej natłoku dźwięków cywilizacyjnych można usiąść naprzeciw dobrego zestawu stereo, zamknąć oczy i wydostać się na zewnątrz z przelatującymi wokół nas dźwiękami, które zabiorą nas w arcyciekawą wędrówkę.
Od onirycznej atmosfery zasnutej dusznymi riffami gitarowymi, przez budujące partie smyczkowe, by ponownie zanużyć się wraz z niemal mantrycznym rytmem w poszarpaną dystorsjami i przesterami przestrzeń, osnutą na niciach wysokich tonów elektronicznego ekwipunku podróżników.
A droga jest długa i nie ominie nas chłoszczący szum pyłu gwiezdnego, podmuch startujących silników rakietowych, przelatujące neutrina i wszystko czego siedząc w wygodnie w fotelu nie dane nam było usłyszeć/zobaczyć.

Również fani Motörhead mogą być zaciekawieni, jak zaczynał Ian “Lemmy” Kilmister, który na tej płycie udzielał się na basie ( jak i na kilku innych płytach Hawkwind, do czasu gdy został wyrzucony z zespołu ). Fenomenem Hawkwind jest, że pomimo częstych zmian personalnych, przez wiele lat utrzymali styl muzyki na swoim poziomie, takim ‘hawkwindowski’. Przekleństwem zaś jest to, że wydali dużo, jak nie bardzo dużo materiału. Duża część to słabej jakości kopie z koncertów i wykonań w różnych miejscach – często zamiast kupić dobrą płytę studyjną, można naciąć się na taką ‘odgrzewankę’.
‘Hall of the Mountain Grill’ mogę z czystym sumieniem polecić, nie tylko fanom progresywnego grania – dziś wieczór też się udam na wędrówkę z Hawkwind.