Jak Debian wpuścił Ubuntu do swojego domku
A to było tak …
Natknąłem się w sieci na informację o Virtualbox’ie. A ponieważ wirtualne maszynki znam i lubię, choć nie używałem zbyt długo, Virtualbox mnie zaciekawił – niewielki, darmowy ( do domowego użytku ) i działa – cóż chcieć więcej.
Drugim elementem decydującym, że ściągnąłem i zainstalowałem, była odwieczna chęć testowania różnych dystrybucji Linuksa, z którą z kolei na bakier stało moje lenistwo i niechęć do wydzielenia dodatkowych partycji na dysku.
Tak zatem, korzystając z dobrodziejstwa istnienia paczki dla Debiana ( i dla Ubuntu również są ), na mym dysku zamieszkał Virtualbox.
Uruchomienie ( Virtualbox – dla zmyłki, z dużej litery ), konfiguracja, klik, klik ( cóż – interfejs oparty na QT ) i już można konfigurować swój pierwszy wirtualny system. Ot, tworzymy wirtualny twardy dysk ( rezerwując rozsądną na instalację systemu ilość miejsca, oraz położenie tego pliku na partycji gdzie mamy na tyle miejsca ), wybieramy rodzaj systemu jaki tam planujemy zainstalować, konfigurujemy urządzenia … a zresztą – co ja będę psuł wam zabawę. Opcje są intuicyjne, logicznie umieszczone, łatwe do ustawienia, itp.
Jedyny trick, to konieczność utworzenia grupy vboxusers i dodanie użytkownika do tej grupy, aby mógł korzystać z Virtualbox’a :
groupadd vboxusers
usermod -G vboxusers -a nazwa_użytkownika
chgrp vboxusers /dev/vboxdev
Jeżeli po tych zabiegach nadal uruchomienie wirtualnego systemu wita nas komunikatem : “VirtualBox kernel driver not accessible, permission problem” ( a pamiętaliśmy o wylogowaniu się i zalogowaniu ponownie po operacjach na grupach ), oto mój sposób :
chmod 666 /dev/vboxdrv
Ustawiamy bootowanie na cdrom, wrzucamy płyteczkę z systemikiem do testowania …. I jedziemy z instalacją – w moim przypadku Ubuntu Dapper Drake. Cud, miód, ultramaryna.
Trzeba pamiętać o tym, że takie wirutalne maszynki to mają swoje potrzeby – na pewno, a nawet przede wszystkim na pamięć RAM – ze swoimi 512 MB nieco się duszę.